„Dotyk Crossa” jest jedną z najgłośniejszych powieści romantyczno-erotycznych ostatnich lat. Amerykańska pisarka japońskiego pochodzenia Sylvia Day stworzyła poruszającą serce i wyobraźnię historię żarliwego romansu młodej pracownicy agencji reklamowej Evy Tramell z biznesmenem Gideonem Crossem.
Akcja powieści toczy się na tętniącym życiem, luksusowym Manhattanie. Eva jest piękną, ambitną, molestowaną w dzieciństwie kobietą, która próbuje ułożyć sobie życie na nowo. W trudnych chwilach wspiera ją przyjaciel i współlokator Carry Taylor, którego poznała na zajęciach terapeutycznych. Eva z pewnością nie należy do zahukanych i niepewnych siebie dziewczynek, jest twarda i wie, czego chce od życia. Przynajmniej tak jej się wydaje...
Pierwszego dnia pracy na jej drodze staje jeden z najbogatszych przedsiębiorców w Ameryce, który przy okazji jest właścicielem agencji marketingowej, w której zatrudniła się dziewczyna. 28-letni, błyskotliwy i niezwykle urodziwy Gideon wywiera na świeżo upieczonej absolwentce ogromne wrażenie. Ich zawodowa relacja zaczyna przeradzać się w namiętny i burzliwy romans. Choć obydwoje czują do siebie pożądanie, okazuje się, że przeszkodą w zbudowaniu trwałych i zdrowych relacji partnerskich są traumatyczne przeżycia z dzieciństwa Evy oraz mroczna przeszłość Gideona... Kochanek stopniowo psychicznie i fizycznie uzależnia Evę od siebie, jednocześnie odtrącając ją i zadając tym samym ból. Eva nie pozostaje mu dłużna, gdyż co pewien czas bez słowa ucieka od swojego partnera. Zatracają się w toksycznym związku, pożądając i nienawidząc się jednocześnie. W ich niezwykle skomplikowanych relacjach pierwsze skrzypce grają nieopanowana namiętność, nieprzyzwoity seks i chęć wzajemnej dominacji.
Czy miłość zdoła połączyć dotkliwe zranionych przez życie kochanków? Czy odnajdą się w przerażającej ich rzeczywistości?
Darmowy fragment książki:
1
– Dobra, uderzamy do baru, żeby to uczcić.
Stanowcza deklaracja mojego współlokatora nie zdziwiła mnie ani trochę. Cary Taylor miał prawdziwy dar wynajdowania powodów do świętowania, nieważne jak błahych czy absurdalnych. Uważałam to zawsze za część jego chłopięcego uroku.
– Jestem pewna, że skucie się w wieczór poprzedzający pierwszy dzień w nowej pracy to zły pomysł.
– Wyluzuj, Eva.
Cary siedział na podłodze w naszym nowym salonie pośród kilku ciągle nierozpakowanych kartonów i próbował rozbroić mnie swym zabójczym uśmiechem. Harowaliśmy przy przeprowadzce już od kilku dni, a jego uroda wciąż lśniła. Smukły, ciemnowłosy i zielonooki, Cary należał do tego typu facetów, którzy zawsze wyglądają fantastycznie, niezależnie od sytuacji. Z tego powodu mogłabym patrzeć na niego zawistnym okiem, gdyby nie fakt, że był najdroższą mi osobą na świecie.
– Ależ ja wcale nie mówię o wielkiej balandze – nalegał. – Jedna lampka wina, no, może dwie. Wstrzelimy się w happy hour i będziemy w domu przed ósmą.
– Nie wiem, czy uda mi się wrócić na czas. – Wskazałam na moje spodnie do jogi i dopasowany sportowy top. – Jak już zaliczę dystans stąd do pracy, chcę jeszcze iść na siłownię.
– To leć i załatw się z tym raz-dwa. – Cary filuternie uniósł doskonale zarysowaną brew, wywołując jak zawsze uśmiech na mej twarzy. Byłam głęboko przekonana, że któregoś dnia ta jego buźka za milion dolarów będzie zdobić billboardy i okładki magazynów mody na całym świecie. Nieważne, czy i w jaki sposób by ją wykrzywiał, był powalający.
– A co powiesz na jutro po pracy? – zaproponowałam w zamian. – Jeśli uda mi się przetrwać pierwszy dzień, będziemy mieli prawdziwy powód do świętowania.
– Zgoda. Wobec tego wypróbuję nową kuchnię i zrobię coś na kolację.
– Och... – Gotowanie było jedną z wielkich miłości Cary’ego, ale nie jednym z jego talentów. – Wspaniale.
Zdmuchując z czoła niesforny kosmyk włosów, uśmiechnął się do mnie.
– Mamy kuchnię, za którą większość właścicieli restauracji gotowa byłaby zabić. Tu po prostu nie da rady czegoś schrzanić.
Mimo uzasadnionych wątpliwości postanowiłam nie wdawać się z Carym w dyskusję na temat gotowania. Zjechałam na dół windą i uśmiechnęłam się do portiera, gdy ten zamaszystym gestem otworzył przede mną drzwi na ulicę.
Ledwie znalazłam się na zewnątrz, otoczyły mnie dźwięki i zapachy Manhattanu, nęcąc i zapraszając do ich zgłębienia. Miałam wrażenie, że od mojego poprzedniego domu w San Diego dzieli mnie nie szerokość kontynentu, lecz całe galaktyki. Dwie wielkie metropolie – jedna wiecznie opanowana i wręcz zmysłowo leniwa, druga tętniąca życiem i nieposkromioną energią. W marzeniach wyobrażałam sobie mieszkanie w zwykłej kamienicy bez windy na Brooklynie, jednak będąc posłuszną córką, poddałam się woli rodziców, którzy wynajęli dla mnie apartament na Upper West Side. Gdyby nie Cary, czułabym się przygnębiająco samotna na tej gigantycznej przestrzeni, za którą miesięczny czynsz przewyższał roczne zarobki większości zwykłych zjadaczy chleba.
Portier uchylił cylindra i zwrócił się do mnie:
– Dobry wieczór, panno Tramell. Czy zawołać taksówkę?
– Nie, dziękuję, Paul. – Zakołysałam się na piętach sportowych butów. – Przejdę się.
– Ochłodziło się nieco. Dobra pogoda na spacer – uśmiechnął się.
– Ktoś poradził mi, żebym korzystała z czerwcowej pogody, zanim upał stanie się nieznośny.
– Bardzo dobra rada, panno Tramell.
Wychodząc spod szklanego daszka nad wejściem, który współgrał w pewien sposób z wiekiem tego budynku i sąsiednich, rozkoszowałam się względną ciszą i spokojem mojej trzypasmowej ulicy, aż dotarłam do skrzyżowania, gdzie porwał mnie gwar i ruch na Broadwayu. Miałam nadzieję, że pewnego dnia wtopię się całkowicie w ten tłum, ale na razie ciągle czułam się jak typowy nowojorczyk z awansu. Miałam wprawdzie adres i posadę, ale wciąż bałam się korzystać z metra i nie mogłam opanować sztuki łapania taksówek. Teraz próbowałam nie leźć z wytrzeszczonymi gałami, rozkojarzona niczym prowincjuszka, ale nie wychodziło mi to najlepiej. Wokół było tak dużo do oglądania i spróbowania.
Manhattan atakował zmysły bezpardonowo i ze wszystkich stron – odór spalin mieszał się z niewiele lepszą wonią jedzenia z ulicznych wózków, krzyki handlujących z ręki walczyły o lepsze z instrumentami rozlicznych grajków, fascynujący i trochę straszny w swej różnorodności korowód twarzy, stylów i akcentów, przytłaczające architektoniczne cuda... I te samochody. Boże. Oszalały potok ciasno upchanych samochodów nie przypominał niczego, co wcześniej widziałam.
Co chwilę jakaś karetka, samochód policyjny albo wóz strażacki próbowały z rozdzierającym uszy elektronicznym zawodzeniem syreny desperacko sforsować potok żółtych taksówek. Grozą napawał mnie widok wielkich niezdarnych śmieciarek, manewrujących po wąziutkich jednokierunkowych ulicach, i kurierskich furgonetek, które przedzierały się przez ruch uliczny na granicy stłuczki, by dotrzymać nierealistycznych terminów.
Prawdziwi nowojorczycy przemierzali ten chaos swobodnie, oswojeni ze swym miastem jak z parą starych wygodnych butów. W widoku pary buchającej ze studzienek i otworów wentylacyjnych nie dostrzegali niczego romantycznego. Nawet nie mrugnęli, gdy huczące wagoniki metra przejeżdżały pod ziemią, a płyty chodnikowe drżały pod ich stopami, podczas gdy ja szczerzyłam się jak idiotka i podkurczałam palce u stóp. Nowy Jork był dla mnie zupełnie nową przygodą miłosną. Miałam wciąż oczy w słup, i to było widać.
Naprawdę musiałam się postarać, by wyglądać na wyluzowaną, gdy zmierzałam do budynku, w którym następnego dnia miałam zacząć pracę. Przynajmniej jeśli chodzi o posadę udało mi się postawić rodzicom. Chciałam zarabiać na życie dzięki własnym kwalifikacjom i umiejętnościom, a to oznaczało pozycję na samym dole hierarchii, przeznaczoną dla absolwentów. Począwszy od jutrzejszego ranka miałam być asystentką Marka Garrity’ego w Waters Field & Leaman, jednej z przodujących agencji reklamowych w Stanach Zjednoczonych. Mój ojczym, megafinansista Richard Stanton, był wyraźnie zirytowany, gdy dostałam tę robotę, wytykając mi, że gdyby nie moje niedorzeczne poczucie dumy, mógłby załatwić mi o wiele bardziej intratne zajęcie u swego przyjaciela.
– Jesteś równie uparta jak twój ojciec – zauważył. – Z policyjną pensją wieki zajmie mu spłacenie twojego kredytu studenckiego.
Stanton nawiązywał do głównego konfliktu między nim a moim tatą, który nie chciał dać za wygraną.
– Prędzej zdechnę, niż pozwolę, by obcy facet płacił za edukację mojej córki – zapewnił Victor Reyes, gdy Stanton złożył tę ofertę.
Szanowałam jego stanowisko. Podejrzewałam, że Stanton również, ale oczywiście nigdy by się do tego nie przyznał. Ja z kolei rozumiałam podejście i jednego, i drugiego. Obaj dobitnie dali mi do zrozumienia, że upieranie się, bym spłaciła kredyt sama, było walką z wiatrakami. Ojciec traktował to jak sprawę honoru. Moja matka odmówiła wyjścia za niego, lecz ON stanowczo upierał się, żeby być moim tatusiem w każdy możliwy sposób.
Wiedząc, że nie ma sensu szarpać sobie nerwów dawnymi frustracjami, skupiłam się na dotarciu do przyszłej pracy najszybciej, jak się da. Celowo na przebycie tej trasy wybrałam godzinę szczytu w poniedziałkowe popołudnie i byłam bardzo zadowolona, że udało mi się dotrzeć do wieżowca Crossfire, w którym mieściła się siedziba Waters Field & Leaman, w czasie krótszym niż pół godziny.
Zadarłam głowę i ogarnęłam wzrokiem ogromny budynek od podstaw aż po wąską wstęgę nieba. Biurowiec Crossfire był naprawdę imponujący – z gładką, mieniącą się odcieniami szafiru iglicą, która przebijała obłoki. Z moich poprzednich wizyt w budynku podczas rozmów kwalifikacyjnych zapamiętałam, że bogato zdobione drzwi obrotowe w miedzianej oprawie prowadzą do wnętrza równie spektakularnego, z marmurowymi podłogami i ścianami przeplatanymi złotymi nitkami, z blatem stanowiska ochrony ze szczotkowanego aluminium i rzędem bramek kontrolnych.
Wyciągnęłam nowy identyfikator z wewnętrznej kieszonki spodni i pomachałam nim przed dwoma ochroniarzami w ciemnych garniturach stojącymi przy recepcji. Zatrzymali mnie mimo wszystko, prawdopodobnie dlatego, że byłam ubrana nie dość elegancko, ale po chwili pozwolili mi wejść. Gdy dotrę windą na dwudzieste piętro, będę wiedziała w przybliżeniu, ile zajmuje mi pokonanie całej trasy od drzwi mieszkania do drzwi nowego biura. Zaraz padnie wynik.
Już skierowałam się w stronę wind, gdy nagle smukła elegancka brunetka zaczepiła paskiem torebki o kołowrotek bramki kontrolnej. Zamek torebki puścił i wysypał się z niej deszcz monet, które potoczyły się beztrosko po marmurowej posadzce. Patrzyłam, jak inni pracownicy pokonywali slalomem ten chaos i biegli dalej, udając, że nic nie zauważyli. Zrobiło mi się żal kobiety, więc przykucnęłam, by pomóc jej pozbierać rozsypane pieniądze. Dołączył do mnie jeden z ochroniarzy.
– Dziękuję – powiedziała, rzucając mi szybki udręczony uśmiech.
Odwzajemniłam go, mówiąc:
– Nie ma sprawy. Mnie też się to zdarza.
Przykucnęłam, by dosięgnąć pięciocentówki leżącej obok wyjścia, gdy na mojej drodze stanęła para luksusowych czarnych oksfordów, na które opadały nogawki szytych na miarę czarnych spodni. Czekałam, aż mężczyzna zejdzie mi z drogi. Kiedy stało się jasne, że nie zamierza się ruszyć, odgięłam się do tyłu, by go zobaczyć. Już sam widok eleganckiego, szytego na zamówienie trzyczęściowego garnituru sprawił, że moje serce zabiło szybciej, a świadomość kryjącego się pod nim wysportowanego ciała zmieniła i tak szybkie tempo w szaleńczy galop. Szczupła, a zarazem muskularna sylwetka mężczyzny, emanująca energią i witalnością, sprawiła, że zrobiło mi się gorąco, ale dopiero gdy moje oczy spoczęły na jego twarzy, zostałam całkowicie rozłożona na łopatki.
Łał. Właśnie tyle i aż tyle. Łał.
Mężczyzna zgrabnie przykucnął naprzeciwko mnie. Mając przed sobą to ucieleśnienie męskości, mogłam tylko patrzeć. W olśnieniu.
Poczułam, że nagle coś się zmieniło, że zadziałała między nami jakaś mistyczna siła.
Kiedy odwzajemnił moje spojrzenie, wyraz jego twarzy był inny... Jakby niewidzialna maska zsunęła mu się z oczu, ukazując palącą siłę woli, zdającą się wysysać powietrze z moich płuc. Intensywny magnetyzm, którym emanował, stawał się coraz bardziej odczuwalny. Miałam wrażenie, że ta wibrująca, niesłabnąca energia, która go otaczała, była niemal namacalna.
Reagując czysto instynktownie, odsunęłam się do tyłu. I... wylądowałam na tyłku.
Moje łokcie aż jęknęły od gwałtownego kontaktu z marmurową posadzką, lecz ja ledwie poczułam ten ból. Byłam zbyt pochłonięta gapieniem się, zahipnotyzowana widokiem mężczyzny przede mną. Czarne jak atrament włosy okalały zapierającą dech w piersiach twarz, której struktura kostna kazałaby każdemu rzeźbiarzowi załkać ze szczęścia. Mocno zarysowane usta, prosty nos i intensywnie błękitne oczy czyniły go dziko pięknym. Jedynie te oczy były lekko przymrużone, poza tym rysy twarzy pozostawały w bezruchu.
Zarówno jego garnitur, jak i koszula były czarne, ale krawat został perfekcyjnie dobrany do oczu, bystrych i taksujących, które teraz wwiercały się we mnie. Moje serce przyspieszyło, usta rozchyliły się, by nadążyć z oddychaniem. Pachniał wręcz grzesznie dobrze. To nie była woda kolońska. Może żel do ciała. Albo szampon. Cokolwiek to było, sprawiało, że ciekła mi ślinka. Na niego.
On tymczasem wyciągnął do mnie rękę, prezentując przy tym spinkę do mankietu ze złota i onyksu i zegarek, który wyglądał na diablo kosztowny.
Chwyciłam ją z urywanym oddechem. Gdy ścisnął moją dłoń mocniej, puls zaczął mi bić jeszcze szybciej. Jego dotyk był elektryzujący, wywołał dreszcz, który przebiegł w górę mego ramienia, podnosząc włoski na karku. Przez chwilę się nie ruszał, marszcząc zuchwale zarysowane brwi.
– Nic ci nie jest?
Jego głos był kulturalny i aksamitny, lecz z chrypką, która sprawiła, że ścisnęło mnie w brzuchu. Przywodził na myśl seks. Nadzwyczajny seks. Pomyślałam, że mógłby doprowadzić mnie do orgazmu, tylko mówiąc wystarczająco długo.
Wargi tak mi wyschły, że musiałam je oblizać, nim odpowiedziałam:
– Nie, wszystko w porządku.
Podniósł się z oszczędną elegancją, pociągając mnie do góry. Cały czas patrzyliśmy sobie w oczy, gdyż nie mogłam oderwać od niego wzroku. Był młodszy, niż początkowo myślałam. Na moje wyczucie jeszcze przed trzydziestką, ale z oczami, które już wiele widziały. Patrzącymi twardo i bardzo bystro.