Strefa X rządzi się własnymi, niezrozumiałymi dla ludzi prawami. Jedenaście ekspedycji, które miało ją zbadać, poniosło porażkę. Ich członkowie umierali, popełniali samobójstwa lub zabijali się nawzajem. Dwunastą wyprawę tworzą wyłącznie kobiety. Manipulowane i poddawane hipnozie, zmierzają ku unicestwieniu.
Czy Strefa X zawładnie ich umysłami?
Jaką tajemnicę kryje to miejsce?
Czy bohaterkom uda się ją rozwikłać i przetrwać?
„Unicestwienie” to pierwsza część cyklu „Southern Reach”, nowej trylogii Jeffa VanderMeera. Obowiązkowa pozycja dla miłośników klasycznej fantastyki – książek Lema, Silverberga i braci Strugackich. Pełna grozy opowieść, która stawia pytania o tożsamość, relacje z innymi i własne ograniczenia. Wyprawa do Strefy X to spotkanie z Nieznanym, które zamienia się w spotkanie z samym sobą.
Fragment książki "Unicestwienie"
01.
WTAJEMNICZENIE
Wieża, której nie powinno tam być, wbija się w ziemię tuż obok miejsca, gdzie czarny sosnowy las zaczyna ustępować pola grzęzawisku, dalej zaś trzcinie i powyginanym wiatrem drzewom na słonych bagnach. Za bagnami i siecią naturalnych kanałów jest ocean, a nieopodal na wybrzeżu stoi niszczejąca latarnia morska. Cała ta część kraju została opuszczona kilkadziesiąt lat temu z powodów, które niełatwo opisać. Nasza ekspedycja weszła do Strefy X po ponaddwuletniej przerwie i większość sprzętu poprzedników zdążyła zardzewieć, ich namioty i szałasy prawie zupełnie się rozpadły. Myślę, że patrząc na ten niezmącony krajobraz, żadna z nas nie przeczuwała zagrożenia.
Przybyłyśmy we czwórkę: biolożka, antropolożka, geodetka i psycholożka. Byłam biolożką. Tym razem w wyprawie uczestniczyły same kobiety, dobrane jako element skomplikowanego zbioru zmiennych decydujących o wysyłaniu ekspedycji. Psycholożka, najstarsza z nas, pełniła funkcję kierowniczki wyprawy. Przed przekroczeniem granicy wprowadziła nas w stan hipnozy, która miała nam pomóc zachować spokój. Później przez cztery dni mozolnie maszerowałyśmy w stronę wybrzeża.
Nasza misja była prosta: miałyśmy kontynuować zgłębianie tajemnic Strefy X na zlecenie rządu, powoli badając teren wokół obozu.
Ekspedycja mogła potrwać kilka dni, miesięcy, a nawet lat, w zależności od różnych bodźców i uwarunkowań. Wzięłyśmy ze sobą zapasy na pół roku, a to, co wcześniej zgromadzono w obozie, wystarczyłoby nam jeszcze na dwa lata. Poza tym zapewniano nas, że w razie potrzeby możemy się żywić tym, co uda nam się wyhodować. Miałyśmy wyłącznie żywność wędzoną, w puszkach albo w torebkach. Najdziwaczniejszym z naszych sprzętów był przypięty do paska przyrząd mierniczy, w który zaopatrzono każdą z nas: mały, czarny, metalowy prostokąt z przeszklonym otworkiem pośrodku. Gdyby szkiełko zaczęło świecić na czerwono, miałybyśmy pół godziny na wycofanie się w „bezpieczne miejsce”. Nie powiedziano nam, co ten przyrząd mierzy ani czego powinnyśmy się bać, jeśli rozbłyśnie na czerwono. Po kilku godzinach tak się do niego przyzwyczaiłam, że zupełnie o nim zapomniałam. Zabroniono nam korzystania z zegarków i kompasów.
Gdy dotarłyśmy do obozu, zaczęłyśmy od wymienienia przestarzałego lub zepsutego sprzętu na ten, który przyniosłyśmy, i od rozbicia namiotów. Odbudowę szałasów przełożyłyśmy na później, najpierw chciałyśmy się upewnić, że Strefa X na nas nie oddziałuje. Członkowie poprzedniej ekspedycji w końcu się stąd wynieśli, jeden po drugim. Po jakimś czasie wrócili do rodzin, więc nie można powiedzieć, że przepadli. Po prostu zniknęli ze Strefy X i w tajemniczy sposób zjawili się z powrotem po drugiej stronie granicy. Nie byli w stanie opowiedzieć o szczegółach tej podróży. „Transfer” nastąpił w ciągu półtora roku i żadna z wcześniejszych wypraw nie doświadczyła niczego podobnego. Do – jak to określali nasi zwierzchnicy – „przedwczesnego zakończenia ekspedycji” mogły doprowadzić nieznane zjawiska, więc musiałyśmy przetestować swoją odporność na lokalne warunki.
Poza tym należało się zaaklimatyzować w nowym środowisku. W lesie niedaleko obozu żyły niedźwiedzie czarne i kojoty. Rozlegało się krakanie, z gałęzi drzewa wzbijał się do lotu spłoszony ślepowron i chwila nieuwagi kończyła się nadepnięciem na jednego z jadowitych węży, które występowały tu w co najmniej sześciu gatunkach. Mokradła i strumienie stanowiły kryjówkę dla olbrzymich pływających gadów, więc przy pobieraniu próbek wody pamiętałyśmy, żeby nie wchodzić zbyt głęboko. W zasadzie jednak żadna z nas nie przejmowała się takimi aspektami ekosystemu. Niepokoiły nas inne sprawy. Dawno temu istniały tu miasta, napotykałyśmy upiorne ślady ludzkich siedlisk: butwiejące chaty z zapadniętymi czerwonawymi dachami, zardzewiałe szprychy zakopanego do połowy koła wozu oraz ledwie widoczne zarysy czegoś, co dawniej było zagrodą dla bydła, a teraz jedynie ozdobą warstw iłu usianego sosnowym igliwiem.
O wiele gorsze okazało się jednak niskie, głośne zawodzenie o zmierzchu. Wiejący od oceanu wiatr i dziwny bezruch w głębi lądu ograniczały naszą zdolność oceny kierunku i ten dźwięk zdawał się przenikać czarną wodę, którą nasiąkały cyprysy. Była ona tak ciemna, że mogłyśmy się w niej przejrzeć, i w ogóle się nie poruszała, zastygła jak szkło. Odbijały się w niej brody szarego mchu ciasno oplatającego cyprysy. Spoglądając nad tym terenem w stronę oceanu, widziałyśmy jedynie czarną wodę, szarość cyprysowych pni oraz ciągły nieruchomy deszcz spływającego na ziemię mchu. I słychać było tylko to niskie zawodzenie. Nie sposób sobie tego wyobrazić, jeśli się tam nie było. Nie sposób też pojąć piękna tego wszystkiego, a gdy dostrzegasz piękno w pustkowiu, zachodzi w tobie jakaś zmiana. Pustkowie próbuje cię ujarzmić.
Jak wspomniałam, tuż obok miejsca, gdzie las zalała woda, która kawałek dalej przemieniła go w słone bagna, znalazłyśmy wieżę. Nastąpiło to czwartego dnia po dotarciu do obozu, gdy miałyśmy już pewne rozeznanie w terenie. Ani mapy, które ze sobą przyniosłyśmy, ani rozmokłe, umazane sosnowym pyłkiem dokumenty pozostawione przez naszych poprzedników nie zapowiadały takiego znaleziska. Był tam otoczony pasem trawiastych zarośli, częściowo schowany pod opadłym mchem z lewej strony szlaku, okrągły blok z jakiegoś szarawego kamienia wyglądającego na mieszankę cementu i zmielonych muszli. Miał mniej więcej dwadzieścia metrów średnicy i wystawał około dwudziestu centymetrów nad ziemię. Na powierzchni nie wyryto i nie napisano niczego, co w jakikolwiek sposób określałoby jego przeznaczenie lub tożsamość jego twórców. Za umieszczonym po północnej stronie kamiennego bloku prostokątnym otworem ukazywały się spiralne schody wiodące na dół, w ciemność. Wejście przysłoniły pajęczyny prządek i fragmenty roślin naniesione przez porywisty wiatr, lecz z wnętrza dolatywało chłodne powietrze.
[darmowy fragment książki "Unicestwienie", strony 5-8]