Ocean na końcu drogi to książka o pamięci, magii i przetrwaniu, o potędze opowieści i mroku skrytym w każdym z nas, dzieło niezrównanej wyobraźni Neila Gaimana.
Ocean na końcu drogi to baśń, nadająca nowe ramy współczesnej fantasy: poruszająca, przerażająca i poetycka - czysta jak sen, delikatna jak skrzydełko motyla, niebezpieczna jak klinga w ciemności - owoc geniuszu narracyjnego Gaimana.
Dla naszego narratora wszystko zaczęło się czterdzieści lat temu, kiedy lokator, wynajmujący pokój u jego rodziców, ukradł im samochód i popełnił w nim samobójstwo, budząc tym czynem pradawne moce, które lepiej byłoby zostawić w spokoju. Pojawiają się mroczne stwory spoza naszego świata i nasz narrator potrzebuje wszystkich sił i sprytu, by nie stracić życia w obliczu pierwotnej grozy, zarówno tej przyczajonej w rodzinnym domu, jak i sił, które gromadzą się, by ją zniszczyć. Pomocy może szukać wyłącznie u trzech kobiet z farmy na końcu drogi.
Najmłodsza z nich twierdzi, że jej staw to ocean. Najstarsza pamięta Wielki Wybuch. Neil Gaiman, światowej sławy pisarz, scenarzysta, reżyser, autor tekstów piosenek, scenarzysta komiksowy. Uznany przez krytyków i kochany przez czytelników jest laureatem kilkudziesięciu międzynarodowych nagród. Jego powieści Koralina, Gwiezdny pył i Amerykańscy bogowie zostały sfilmowane.
Amerykańscy bogowie to serial wyprodukowany przez HBO, którego emisja 6 sezonów zapowiadana jest na jesień 2013. Innymi powieściami, do których prawa filmowe zostały zakupione, to Death - High cost of living oraz Księga cmentarna.
Fragment książki
Prolog
Miałem na sobie niebieski garnitur i białą koszulę, czarny krawat i czarne buty, wyczyszczone i lśniące: strój, w którym zwykle czułem się niezbyt wygodnie, jakbym przywdział skradziony mundur albo udawał dorosłego. Tego dnia jednak ubranie dodawało mi otuchy. Był to odpowiedni strój na ciężki dzień.
Rano zrobiłem, co do mnie należało, wymówiłem słowa, które miałem wypowiedzieć, i przemawiałem szczerze, a potem, po skończonej uroczystości, wsiadłem do samochodu i odjechałem na oślep, bez planu. Miałem do zabicia mniej więcej godzinę przed spotkaniem z ludźmi, których nie widziałem od lat, ściskaniem kolejnych rąk i wypijaniem niezliczonych filiżanek herbaty z odświętnego porcelanowego serwisu. Jeździłem zatem krętymi wiejskimi drogami Sussex, które pamiętałem jak przez mgłę, aż w końcu odkryłem, że zmierzam w stronę centrum miasteczka, toteż skręciłem w pierwszą przypadkową ulicę, najpierw w lewo, potem w prawo. Dopiero wtedy pojąłem dokąd zmierzam, dokąd od początku się kierowałem, i skrzywiłem się na myśl o własnej głupocie.
Jechałem w stronę domu, który nie istniał od dziesięcioleci.
Wtedy przyszło mi do głowy, żeby zawrócić – mijałem właśnie szeroką ulicę, niegdyś będącą wąską żwirową drogą obok pola jęczmienia – zawrócić i pozostawić przeszłość w spokoju. Byłem jednak ciekaw.
Stary dom, ten, w którym przeżyłem siedem lat, odkąd skończyłem pięć aż do dwunastu, został zburzony i zniknął na zawsze. Nowy dom (zbudowany przez rodziców na końcu ogrodu, między krzewami azalii i zielonym kręgiem w trawie, który nazywaliśmy kręgiem wróżek) sprzedano trzydzieści lat temu.
Gdy go ujrzałem, zwolniłem. W myślach zawsze nazywałem go nowym domem. Skręciłem w podjazd, odkrywając, jak nowi właściciele powiększyli budynek z połowy lat siedemdziesiątych. Zapomniałem, że wzniesiono go z czekoladowobrązowej cegły. Nowi ludzie przerobili maleńki balkonik mojej matki w dwupiętrową oranżerię. Przez chwilę wpatrywałem się w dom, ale o dziwo, wbrew oczekiwaniom, wspomnienia z nastoletnich czasów nie powróciły: ani te dobre, ani złe. Jakiś czas mieszkałem tu jako nastolatek. Fakt ów jednak w żaden sposób nie wpłynął na to, kim się stałem.
Wycofałem wóz z ich podjazdu.
Wiedziałem, że już czas skierować się do gwarnego, pogodnego domu siostry, wysprzątanego i przystrojonego na ten dzień. Będę tam rozmawiał z ludźmi, o których istnieniu zapomniałem wiele lat wcześniej, a oni będą mnie pytać o moje małżeństwo (zakończone dziesięć lat temu, związek, który zużywał się powoli, aż w końcu, jak to zwykle bywa, rozpadł się) i czy spotykam się z kimś nowym (nie; nie byłem nawet pewien, czy jestem gotowy), a także o dzieci (już dorosłe, miały własne życia, żałują, że nie mogły przyjechać tu dzisiaj), pracę (całkiem nieźle, dziękuję, odpowiem, nigdy nie wiedząc, jak właściwie opowiadać o tym, czym się zajmuję. Gdybym mógł o tym mówić, nie robiłbym tego. Tworzę sztukę, czasami prawdziwą sztukę i czasami zapełnia ona pustkę w moim życiu. Część pustki. Nie całą). Będziemy rozmawiać o tych, którzy odeszli, i wspominać zmarłych.
Wąska wiejska droga z mojego dzieciństwa stała się czarną asfaltową szosą, rozdzielającą dwa rozległe osiedla. Pojechałem nieco dalej, oddalając się od miasteczka, w kierunku przeciwnym do tego, w którym powinienem podążać, i sprawiło mi to przyjemność.
Gładka czarna szosa stawała się węższa, bardziej kręta, zamieniła się w jednopasmową drogę zapamiętaną z dzieciństwa, asfalt ustąpił miejsca ubitej ziemi i grubym, przypominającym kości kamieniom.
Wkrótce jechałem już powoli, podskakując, wąską drogą, po obu stronach porośniętą krzewami jeżyn i dzikiej róży, a także kępami leszczyny i dzikim głogiem. Miałem wrażenie, że cofam się w czasie. Wszystko inne się zmieniło, lecz droga wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętałem.
Minąłem farmę Carawayów. Kiedy miałem szesnaście lat, całowałem się z rumianą jasnowłosą Callie Anders (która tam mieszkała i której cała rodzina wkrótce przeniosła się na Szetlandy; więcej już jej nie widziałem). Dalej, po obu stronach przez niemal milę ciągnęły się pola: rozległe połacie łąk. Powoli droga zamieniała się w trakt. Zbliżał się jej koniec.
Nim jeszcze skręciłem i ujrzałem ten budynek, przypomniałem go sobie w całej jego wynędzniałej ceglanej okazałości: farmę Hempstocków.
Jej widok mnie zaskoczył, choć przecież tam właśnie zawsze prowadziła droga. Nie mógłbym dojechać dalej. Zaparkowałem samochód w kącie podwórza. Nie kierowałem się żadnym planem. Zastanawiałem się, czy po tych wszystkich latach wciąż jeszcze ktoś tu mieszka, a dokładniej, czy nadal mieszkają tu Hempstockowie. Nie wydawało się to zbyt prawdopodobne, ale też z tego, co pamiętałem z dzieciństwa, trudno ich nazwać prawdopodobnymi ludźmi.
Gdy tylko wysiadłem, uderzył mnie smród krowiego łajna. Ruszyłem ostrożnie przez śmierdzące podwórze w stronę drzwi frontowych. Na próżno szukałem przycisku dzwonka, w końcu zapukałem. Gdy uderzyłem w nie kostkami, drzwi, niedokładnie zamknięte, uchyliły się powoli.
Byłem tu kiedyś, bardzo dawno temu, prawda? Na pewno. Czasem wspomnienia z dzieciństwa kryją się przesłonięte tym, co nastąpiło później, niczym zabawki dziecięce, zapomniane na dnie wypchanej szafy dorosłego, ale nigdy nie giną bez śladu. Stanąłem w sieni.
– Halo?! – zawołałem. – Czy ktoś tu jest?!
Niczego nie usłyszałem. Poczułem za to zapach pieczonego chleba, wosku do mebli i starego drewna. Moje oczy powoli przywykały do mroku: zajrzałem do środka, gotów odwrócić się na pięcie i wyjść, gdy z ciemnego korytarza wyłoniła się starsza kobieta, trzymająca białą ścierkę do kurzu. Długie siwe włosy miała rozpuszczone.
[darmowy fragment książki "Ocean na końcu drogi", strony 8-11]