BEZKRES
W dole, głęboko pode mną, zabłysło. Światełko przemknęło po szybie i zgasło, chwilę jeszcze trwało powidokiem pod powieką. Leciałem z Delhi do Stambułu i nie spodziewałem się już żadnych atrakcji. Bo ta podróż miała być jak letarg. Tylko powrót, tylko spokój, nic więcej. Siedziałem więc przy szybie i patrzyłem w dół. Pasma gór, oprószone tu i ówdzie śniegiem, w równych szeregach (jakby kto zaorał, pomyślałem) przesuwały się monotonnie pode mną i to był jedyny znak, że jestem w ruchu. Ale wystarczyło zamknąć oczy i już wisiałem w punkcie, w którym wypłowiałe od ostrego słońca niebo dotyka zszarzałej od skwaru ziemi. W bezruchu. W bezkresie. W spokoju. Może to był jeszcze Iran, może już Turcja – jakie to ma znaczenie…?
W dole, pode mną, znów zabłysło. Przytknąłem nos do szyby, wypatrywałem długo, ale nic nie wypatrzyłem. Szare nagie góry. I nic. Gdy parę godzin wcześniej przesuwałem się nad Omanem, widok pustyni mnie zaskoczył. Wyraźnie rozróżnialne z góry wydmy układały się pod dyktando wiatru i tworzyły bezkresny obraz, kiczowaty jak z hollywoodzkich filmów albo klechd sezamowych. Nie sądziłem, że w naturze można natknąć się na taki widok. Piach po horyzont, nieskalany żadnym innym kolorem, żadną plamą, żadną obcą formą.
I soczyście żółty. Tak, soczyście.
Morze pojawia się nagle. Wdziera się w ten krajobraz gwałtem – błękit wody napierający na żółć piachu, bez pogranicza, bez światłocienia. Patrzyłem zafascynowany na te dwa zderzone bezkresy, na ten krajobraz nieludzki, bo jakichkolwiek śladów cywilizacji z góry nie dostrzegałem. Dalej znów była monotonia, tyle że wody. Ale zwarcie żywiołów chwilę jeszcze trwało powidokiem pod powieką. Wystarczyło zamknąć oczy i już wisiałem w punkcie, w którym wypłowiałe od ostrego słońca niebo dotyka marszczonego wiatrem morza.
A może marszczonego wiatrem piachu – jakie to miało znaczenie…?
W dole, głęboko pode mną, znów zabłysło. Samolot nie zawisł jednak nad bezkresami – kolejne szare nagie góry przesuwały się pode mną, niewątpliwie zbliżaliśmy się do Turcji. Teraz już wypatrywałem źródła błysków intensywnie. Może jakieś oczka wodne? Może jęzory lodowca? Bo przecież nie dzieciaki z lusterkami na tych bezdrożach… Kilka następujących po sobie błysków z prawej strony pozwoliło mi rozwiązać zagadkę. W kotlince stało kilka domów. W kolejnej znów. Nauczyłem się rozróżniać delikatnie inny od skał odcień – a może już światło padało inaczej – i zobaczyłem, że między kotlinkami w tym bezkresie wiją się szare jak góry drogi. Od wioski do wioski. Na dachach błyskają anteny satelitarne, a może panele słoneczne – jakie to ma znaczenie…?
A jakie ma znaczenie szukanie smaków dzieciństwa po pustyniach Omanu? Pradawnych sensów i prawd w gestach indyjskich tancerek czy inkaskich wojowników? Albo w wirowaniu derwisza, który jest kobietą? Islandki, która idzie, skacząc po górach? A co można znaleźć w slumsach Kenii, czego dowiedzieć się od kłusowników z dżungli w Kongu? Jakie mity usłyszeć w śpiewach mnichów z Królestwa Mustangu albo w śpiewie wiatru nad Zanskarem? Jakich polskich zapomnianych bohaterów spotkać na ścieżkach historii Kamerunu?
Zapraszam w podróż. TĘ podróż.
Dariusz Fedor
redaktor naczelny